3 kwi

Wielki powrót na rower

Zastałem się. Nie biegam, nie chodzę. Głupia pięta! Piętnastego półmaraton, a ja robię zupełnie nic w tym kierunku. Terapia zalecona przez kumpelkę Karinę za pomocą zaczarowanej maści trwa. W zasadzie jutro powinna się skończyć. W tym czasie oszczędzałem stopę jak mogłem. Jazda na rowerze byłaby idealnym rozwiązaniem do utrzymania się na obrotach, ale w moim zielonym potworze odmówiła posłuszeństwa przerzutka tylna.

Już dawno wiedziałem, że przerzutki w piaście nie dają rady mojej mocy w kombinacji z masą. Zwyczajnie piszczą pode mną z bólu i zgrzytają z cierpienia. Dlatego polowałem na Batavusa z klasyczną przerzutką zewnętrzną 3+6 lub więcej. Ostatecznie udało mi się trafić model, który już dawno wpadł mi w oko, czyli klasyczny Navajo z lat 90. Przy zakupie stan wydawał się zadowalający, ale jak to zawsze z używkami, prawda wychodzi na jaw po stu kilometrach.
Pięta na urlopie – pora zabrać się za remonty. Zielone Stacatto idzie pod młotek, ale najpierw ładnie trzeba naprawić integrę. Pod kimś normalnym to koło przejedzie jeszcze tysiące kilometrów, dlatego z czystym sumieniem naprawę uznałem za udaną.

R e k l a m a

W nowym Navajo… cóż… pan sprzedawał go jako swój od lat. Syn serwisował, bo ma warsztat na Malwowej. W zasadzie więc kupowałem ze sklepu. Opony mnie nie martwiły, bo mam kupione nowe, ale te co były trzymały się tylko na kordzie, bo guma w zasadzie się z nich już wykruszyła całkiem. No, ale był to czynnik obniżający cenę zakupu. W praniu wyszło, że trzeba będzie wymienić suport i korbę, bo zębów prawie już nie ma, a parę z nich jest pogiętych. Co prawda naprostowałem je i można przyjąć, że się łańcuch kręci, ale nie podoba mi się jakość tego kręcenia. Nie mogłem wyregulować biegów z tyłu, bo jak się okazało manetka jest od innej kasety i za diabła się nie wstrzeli. Zrobiłem co mogłem i tylko w dwóch miejscach muszę robić korektę na indeksie. Manetki pójdą do wymiany, ale myślę że kaseta i łańcuch polecą do kosza razem z korbą w ten sam dzień. Lampa przednia działała głównie wtedy, gdy nie była aż tak potrzebna – już wymieniona. Lampa tylna uruchamiała się na zasadach, których jeszcze nie udało mi się zrozumieć. Koncept dobry, ale nie mam cierpliwości się z nią męczyć – lampa tylna ma działać zawsze – według zasad które ja ustalam, a nie według jej nastroju! Jeszcze osłona na łańcuch mnie wnerwia, bo to jakaś uniwersalna i trze bez sensu. Udało mi się ją nieco uciszyć, ale i tak wyleci zamieniona na nową. Wymienię też docelowo klamki, bo w tych śruby regulacyjne są już bez gwintu. Hamulce też wymienię, bo są cantilevery – niby działają, ale V-brake działają bardziej, a nie kosztują majątku. Skoro linki i dźwignie wymieniam, to efekt ogólny osiągnę jeszcze lepszy.

Podsumowując – rama, widły i felgi są spoko, a resztę po prostu trzeba ogarnąć. W zasadzie rower jedzie ale po dzisiejszej trasie testowej okazało się, że stopniowo pojawiły się pukanie, kliki, trzaski, zgrzyty, szmery, stuki i skrzypienie, a jak ktoś mnie zna, to wie, że nawet podkręcenie muzy nie pomogło. Także po kolei zlikwiduję niedostatki.

Ale wracając do jazdy testowej. Wreszcie, mając już rower w pełni (jak myślałem) gotowy, puściłem się na trening. Założenie 20km lub więcej, co po czterech godzinach bez kwadransa okazało się dużo bardziej dużo niż więcej.
Bo w sumie dlaczego by sobie nie machnąć życiówki na poziomie 55km.

R e k l a m a

Generalnie w swoim życiu nie robiłem nigdy długich tras. Z dziesięć lat temu wyrwałem się nad Jezioro Kowalskie na plażę nudystów, co dało raptem 40km i do tego z przerwą na opalanie. Jako małolat z przyjacielem Michem Wierzbą puściłem się w trasę nad Jezioro Bolechowskie, ale to też raptem 46km. Mogę więc dziś z całą pewnością powiedzieć, że nigdy w życiu nie przejechałem takiego dystansu. Kolejna granica została przesunięta. Co ciekawe, już w październiku porwałem się na bicie rekordu i ukręciłem o cztery kilometry mniej w piętnaście minut więcej. Bieganie dało mi więc progres  wytrzymałości. Wyniki nie są złe, ale rower jak się okazało do szybkich nie należy. Mimo to świetnie radzi sobie w trudniejszym terenie i na podjazdach, a to akurat bardzo mi się przyda, w zasadzie bardziej niż szybkość.

Wolny, nie wolny, udało mi się dziś poprawić parę rekordów szybkości, a to oznacza że Navajo podchodzi pod moją technikę jazdy dużo bardziej niż zielony Batavus. Tak to wyglądało na całej trasie:

Jak więc widać druga ćwiartka była pełna energii. Możliwe, że przedłużyłbym hossę, gdybym zabrał sobie żelki. Ale i tak cztery rekordy są dla mnie spoko. Jeśli chodzi o tętno, to w zasadzie większość w strefie trzeciej i drugiej, potem czwarta, pierwsza i piąta już tylko niecałą minutę.

Jechało mi się naprawdę dobrze. Dopiero ostatnie dziesięć było wyzwaniem. Mimo to parę widoczków po drodze zachęciło mnie do dalszego kręcenia. Już na początku piękny zachód słońca nad Rusałką.

Piękna łuna w Strzeszynku i chwila postoju na kontemplację pięknie odremontowanych pomostów. W zasadzie wydaje mi się, że zbudowano nowe, bo obecna jakość zupełnie nie ma kontekstu do tego co było tam wcześniej.

Strzeszynek Batavus

R e k l a m a

 

W Kiekrzu oddech na dworcu i w dalszą drogę przez noc.

Przypomniałem sobie na Plewiskach o skrócie pod torami kolejowymi. Kiedyś udało mi się wcisnąć tam małym fiatem, ale nikomu nie mówcie.

W głowie miałem pomysł przekroczenia Warty, ale na tym etapie w głowie jeszcze sporo wątpliwości. Jak się uda, to się uda. Przekraczam Głogowską i wbijam na Świerczewo.

Nie chciałem nikogo dziś wyróżnić, a po drugie robienie przerwy nie ułatwiłoby mi zadania, dlatego w ciągu całej drogi wspominałem mieszkających przy niej kilkunastu znajomych, oraz przyjaciół i mam nadzieję, że piekły Was dziś uszy. Mapka podpowie Wam że to moja wina. Warta przekroczona i pora na mały popas w KFC, na zapomniany dziś obiad z herbatką dla ogrzania zmarzniętego ciała. Teraz już bardziej pozytywnie zsunąłem się między blokami ku Wartostradzie i pomknąłem dalej w stronę obwodnicy północnej.

Już dość mocno zmechacony zatrzymałem się na małą fotę ze srebrnym dziadem, bo świecił dziś na bogato i skręcam w Bałtycką. Puściłem się prosto w nadziei, że starczy pary, ale po dojechaniu do Naramowickiej gwizdek już nie wydawał dźwięku. Resztę pary oszczędziłem przekierowując na koła i obrałem azymut między blokami, wprost do domu. Jeszcze tylko dodałem mały łuk aby zamknąć estetycznie pętlę i wanna.

Czuję się świetnie, to była naprawdę miła wyprawa, mimo że rower pokazał iż potrzebuje więcej opieki niż planowałem. Niemniej pociesza mnie stan mojej kondycji i to całkowicie przeważyło dziś szalę w stronę uśmiechu.
Miniętym dziękuję, że mi dziś towarzyszyły ciepłe o Was myśli.

Przedpremierowo sprzedam tylko newsa: Mój mały synek postanowił spróbować się z bieganiem – trzymajcie kciuki i słowa otuchy na pewno się przydadzą. Mnie czeka pierwszy pojedynek – znalezienie dla niego butów, które w rozmiarze 46-47 ogarną jego Janosikową postać bez kontuzji. Jeśli ktoś ma pomysł co znajdę poszerzonego w tym rozmiarze, z maksymalnym tłumieniem jak na przykład FreshFoam od NB i dużym dropem, będę wdzięczny za cynk.

R e k l a m a

autor: Adrian Diego Stan

Redaktor
Miłośnik fotografii, zabytkowych aparatów, motocykli i Szkocji
Sporty: bieg, rower, spacer, rolki, siłownia, wędrowanie
Lokalizacja: Poznań | Polska

FacebooktwitterpinterestlinkedintumblrmailFacebooktwitterpinterestlinkedintumblrmail


Jeden komentarz do “Wielki powrót na rower

Leave a Reply