Weźcie ode mnie ten weekend…
Niesłychanie wyposzczona pani, gościła u siebie kochanka. Nagle z korytarza dobiegł dźwięk dzwonka.
– To mój mąż! Chowaj się gdzieś!
– Ale gdzie? OK do łazienki!
Pani biegiem do drzwi, a to nie mąż, tylko kolejny adorator. Obściskują się solidnie, a tu znów dzwonek.
– Chowaj się to mąż!
– Dobra, ale gdzie?
Wpada do łazienki,
– o kurka – zajęte, no to do kuchni!
W drzwiach natomiast staje kolejny amator ryzyka i już od progu targa się na “cnotę” niewiasty.
Znów złowrogi dźwięk alarmu.
– Mąż! Kryj się!
– Dobra!
Łazienka zajęta, kuchnia też… Gdzie tu się skryć? Dobra – jest zbroja rycerska! Wskoczył do wnętrza i udaje że go wewnątrz nie ma.
Tym razem faktycznie do domu wrócił małżonek z delegacji, a że wyjazd był długi i on i ona oddali się romantycznemu powitaniu.
Mija godzina, dwie, trzy…
Panowie poukrywani po kątach domu powoli tracą cierpliwość.
Pierwszy odpadł gość z łazienki…
– Yyy… kran naprawiony, już nie kapie, w razie czego proszę dzwonić. Do widzenia.
Facet z kuchni wyczuł temat, więc wyskoczył z tekstem:
– Kuchenka działa jak powinna, gazu też już nie czuć, a w razie czego proszę dzwonić.
Trzeci kochanek wytrzymał pięć godzin, w końcu w olśnieniu walnął się rękawicą w przyłbicę i niskim głosem wyszarpał z wnętrza…
– E! KTÓRĘDY NA GRUNWALD?
Piątek
Wyczekiwana konfrontacja zima vs lato na Dziewiczej Górze. Mam wielki apetyt na dobry bieg, mimo że kondycyjnie jestem w lesie, to i bieg w lesie – więc negatyw powinien się znieść. Ponieważ biegaczy jest dziś mniej startujemy wszyscy wspólnie 5k, 10K oraz 5k nordic. Start ciężki, od razu wpadłem w piątą strefę i za nic nie dało się zejść do czwartej. Szybsi, zaczęli mi ładnie znikać za zakrętami, aż zostałem na trasie sam. Lubię samotne biegi. Biegnę wtedy swoje, bez naciągania granicy wytrzymałości. Może wolniej, ale bezpieczniej. Nie znam tego szlaku, bo biegłem tylko raz, zimą, ale są i wstążki na drzewach i taśmy na skrzyżowaniach więc kicam do przodu. Kolejny podbieg dał mi się we znaki, w końcu zmuszony byłem przejść do marszu. Zaczęli wyprzedzać mnie dziesiątkowicze. Czekałem na znajomych Mirka i Karinę, aby dodali mi otuchy jakimś okrzykiem, ale niestety nie dogonili mnie. Nie było źle, czułem że na pewno czas dziś będzie lepszy, mimo że tętno mnie masakrowało. Na górze znajoma para dodawała siły, lecimy dalej. Nagle wybiegam z lasu i widzę dobieg do mety! Ale jak to? Za wcześnie! Bieg za krótki! Patrzę na zegarek 3,37km! Jak? Kiedy?
Przekroczyłem metę zdumiony jak wiewiórka na widok pustego orzecha. Spytałem dziewczyny na mecie, czy to na pewno meta na 5k, a Panie mówiąc Tak, wcisnęły mi medal na szyję. Kontem oka zarejestrowałem tylko na zegarze dwadzieścia pięć i coś.
Stało się – zostałem oficjalnie oszustem. I co z tego, że nie ścinam zakrętów – zasady można wsadzić w kieszeń skoro wyszło jak wyszło. Zdumiony sytuacją i wściekły ze swojego gapiostwa oraz zmarnowania dobrego biegu, ale też szansy na własną konfrontację siadłem na murku nachmurzony.
Pierwszy był Robert z parkrunu, który dopatrzył się matactwa. Nie zgadzało mu się miejsce w którym mnie wyprzedził i zachodził w głowę jak to zrobiłem.
Potem już było coraz weselej. Trudno, nie umrę z tego powodu. Stało się, to się nie odstanie, ale…
Co jeśli byłem w pierwszej trójce i wejdę na pudło? To trzeba odkręcić. Na szczęście okazało się, że zająłem 12 pozycję i nie namieszam w czołówce.
Porównałem moją mapę endo z mapą poprawną i teraz już wiem gdzie popełniłem błąd. Cała niebieskość mnie ominęła. Na moje pocieszenie jest tylko to, iż byłem na szczycie góry. Następnym razem muszę pożyczyć psa przewodnika.
Z tego miejsca przepraszam wszystkich, którzy przez moją niezdarność zajęli o jedno miejsce gorsze pozycje.
Sobota
Dziś zaczynam dzień od wolontariatu na parkrunie. W pośpiechu nie zabrałem telefonu, ale ostatnio lubię nie mieć go w zasięgu wzroku. Nie biegnę, bo w niedzielę mam Bieg Czerwca ’56. Na miejscu czekała mnie niesamowicie miła niespodzianka. Otrzymałem bowiem wyjątkowy prezent od parkrunowej koleżanki Gosi. Na swoim rysunku przedstawiła nas w trakcie biegu, a następnie dekoracji na podium. Choć sam w siebie nie wierzę aż tak bardzo, miło jest poczuć że inni tej wiary mają w sobie więcej. Warto dodać, że Gosia mimo deszczu wybiegała dziś ze swoją Mamą Magdaleną lepszy czas niż nie jeden z moich biegów 🙂
No ale wracając do wątku.
Zrobiłem wprowadzenie nowych parkrunowiczów, na trasie jako marshall pojawiłem się w pięciu miejscach, no i posortowałem tokeny. Tyle, że końcówka nie była bezbolesna. Troszkę padało, więc w drodze do Manekina, razem z Grzesiem “parkrunem” pędziliśmy aby się ogrzać na śniadaniu. Niestety podczas najazdu na krawężnik popełniłem błąd i wywinąłem orła… z koroną włącznie. Kierownica wbiła mi się między żebra i odebrało mi oddech. Grześ pocieszył, że nawet jeśli złamałem żebro to i tak gipsu mi nie założą, więc nie ma co się martwić. Pognaliśmy więc dalej. Oddychanie niestety nie jest przyjemne, a leżenie i chodzenie też nie kwalifikuję do komfortowych. Mimo to skoczyłem odebrać pakiet startowy i liczę na to, że jutro nie będę musiał zejść z trasy. Trzymajcie za mnie kciuki, będę ich potrzebował bardziej niż zwykle. Tym czasem idę się nasmarować maścią i zdrzemnąć.
Zanim jednak do tego doszło zdążyłem jeszcze wywalić cały obiad z talerza na podłogę…
No Życie! Co jeszcze masz dla mnie na ten weekend?
autor: Adrian Diego Stan
Redaktor Miłośnik fotografii, zabytkowych aparatów, motocykli i Szkocji Sporty: bieg, rower, spacer, rolki, siłownia, wędrowanie Lokalizacja: Poznań | Polska