22 mar

1/2 Marathon Inverness – Szkocja

Czekałem na ten dzień długie miesiące. Raz ze względu na mój debiut w półmaratonach, a dwa ze względu na moją wyjątkową więź z miastem Inverness, oraz postanowieniem, że “kiedyś wezmę tam udział w półmaratonie”. Odkąd bowiem poznałem to piękne miejsce, wiedziałem że mój ruch fizyczny właśnie tam się rozwinie i spoi z codziennością. Bieg ten miał być podsumowaniem zmian mojego stylu życia, ale też zmiany miejsca zamieszkania. Jak to w życiu jednak, wyjazdowe plany się pokrzyżowały, ale marzenie udziału w biegu pozostało do zrealizowania. Zdeterminowany do działania postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Ani nie byłem fizycznie gotów do tak długiego biegu, ani też finansowo nie ustabilizowałem sytuacji po ostatnim wyjeździe do Szkocji w listopadzie. Ostatnio jednak zauważam, że kiedy postanawiam coś silnie i pracuję nad tym z poświęceniem, plany udaje się realizować. Dlatego bez wahania uznałem, że pora w tym miejscu w swoich działaniach postawić wykrzyknik. Zakupiłem pakiet startowy, zaraz potem bilet lotniczy z Poznania do Edynburga i z powrotem. Do samego końca oczekiwałem na wiadomość, która pozwoliłaby mi zrealizować jeszcze inne zakładane plany, niestety osoba od której to zależało, aż do samego końca pobytu nie odpowiedziała na wezwanie. Dlatego też moje plany zmuszony byłem budować na bieżąco już w trakcie wyjazdu. Najważniejsze miałem już jednak za sobą, teraz tylko trzeba się było zająć drobiazgami.

R e k l a m a

Największym z drobiazgów był fakt, że nie byłem gotowy na taki dystans. Intensywne treningi wraz z Polar Flow oraz wypróbowanie się z odległością, dały mi wiarę, że jest szansa iż w sądnym dniu ciało mnie nie zawiedzie. Oczywiście brałem pod uwagę, że gdy zaatakowałem po raz pierwszy 21k, był to tak zwany “ten dzień”. Byłem wypoczęty i zdeterminowany ale nawet wtedy, ostatnie cztery kilometry były dla mnie trudnym wyzwaniem. Podczas zawodów bałem się przede wszystkim spalenia na starcie, że zbyt ostro wystartuję w tłumie, dam się ponieść i “skończę” się jeszcze sporo przed metą. Bałem się, że to nie będzie “ten dzień”, że moje skupienie odciągną inne sprawy. Męczył mnie też ból lewej pięty, prawego kolana i otarcia palców na obu nogach. Lękałem się, że dopadnie mnie limit czasu. Trzy godziny, to naprawdę dla mnie mało aby spać spokojnie. Wiedziałem, że jeśli mi się uda powinienem powtórzyć wynik z testu czyli 2:45, ale jeśli nie dam rady i będę musiał dochodzić, wtedy te 15 minut może okazać się zbyt małą rezerwą. Zgodnie z przewidywaniami Polara, mój czas miał wynieść 2:29, ale Polar zakładał, że do startu mam jeszcze 6 tygodni, nie mógł wiedzieć, że go okłamałem, czy raczej że wyraziłem się nieprecyzyjnie co do daty zawodów podczas budowania harmonogramu. Treningi szły jednak dobrze, a efekty stopniowo mnie zaskakiwały. Niestety ostatnie dwa tygodnie, czułem się już wykończony intensywnością programu, a ciało stopniowo odmawiało współpracy. Wiedziałem, że to pora by posłuchać tego co ma ono do powiedzenie i odpocząć. Tak też zrobiłem. Zdążyło się ono zregenerować na czas, aż do uczucia, w którym zaczynałem zastygać. Na szczęście “ten dzień” już nadchodził.

Miałem obgadane zaplecze techniczne. Mój kuzyn Piotr, który posiadł tajemną wiedzę w zakresie produktów wspomagających intensywne treningi, podyktował mi listę tego o czym muszę pamiętać. Dlatego już wcześniej miałem pozamawiane żele, BCAA i inne specyfiki, w tym do ratowania się po samym wysiłku. Postawiłem jednak na rzeczy sprawdzone, których działanie znam i wiem, że mnie nie zaskoczą w tak ważny dla mnie dzień. Różowe SIS’y, Isostar… Ja wiem, że nikt nie przepada za Isostarem, sęk w tym że ja go lubię. Czego bym jednak nie wybrał izotonik instant ma jedną wadę – jego biały proszek, może zostać nie do końca poprawnie zinterpretowany podczas kontroli na lotnisku. Postawiłem więc na Isostar w tabletkach do rozpuszczania i był to pomysł jak się okazało wyjątkowo słuszny. Do biegu przygotowałem dwie butelki napoju po 500ml.

Z kolei z przyjaciółką Darią obgadaliśmy co jeść przed samym biegiem, jak rozplanować zasilanie podczas stref wysiłku i omówiliśmy też warunki trasy, wstępnie planując strategię biegu. Jeszcze tylko parę formalnych przygotowań, pakowanie i w drogę.
Aaa – pakowanie! Jak się lata Ryanair są niestety wytyczne co do bagażu, zabranie nawet tak skromnego wyposażenia biegowego wypełnia pół plecaka. Chyba tylko pływacy mają lepiej, a już na pewno pływacy naturyści. Niemniej, kompromisy w wyposażeniu są raczej konieczne. Lubię biegać z moim plecakiem, z kilku względów jest mi po prostu wygodniej, niestety brak miejsca zmusił mnie do wymiany go na pas z kieszenią bidonową. Zakładałem start z jedną butelką w dłoni, a drugą w pasie. Nie przetestowałem jednak tego rozwiązania w pełni, bo choć wiedziałem, że pas świetnie spisuje się z bidonem 650ml, okazało się w praniu, że butelka 500ml wypadała przy każdym podskoku. Zastanawiałem się też jaka będzie aura, tu jednak przygotowany byłem na większość scenariuszy, gdyż mam ciuchy, które są dość dobrej jakości przy małych rozmiarach.

R e k l a m a

Pora więc ruszać…

W Edynburgu odebrała mnie bratnia szkocka dusza – Nelson. Poznaliśmy się w zeszłym roku na poznańskim parkrunie, który odwiedził przy okazji startu w maratonie PKO. Przygotowaliśmy się do wspólnego biegu w Inverness, niestety tym razem Nelsonowi nie udało się do imprezy dołączyć. Co się odwlecze, to nie uciecze. Mieliśmy też plany na sobotni udział w pięknym Strathclyde parkrun, ale poranna burość pogody oraz fakt, że zasiedzieliśmy się razem do głębokiej nocy, odebrał nam determinację. W sumie to dobrze, bo zdrowy rozsądek nakazywał siedzieć na tyłku w przeddzień zawodów. Tyle, że ambicje, bo skoro już jestem, to jeszcze można by gdzieś pobiec… Zdecydowanie dobrze się stało, że nie ruszyliśmy w bój. W zamian Nelson pokazał mi kilka naprawdę ciekawych zakamarków jego okolicy. Jeśli więc będziecie mieć okazję zawitać w pobliże szkockiego Airdrie – zaplanujcie sobie trening po jego wyjątkowych przedmieściach. Liczne pagórki i zakręcona jak prosiaczkowy ogonek droga jest fantastycznym wyzwaniem tak dla biegacza, jak i motocyklisty.

Dojechaliśmy do Glasgow, skąd czekała mnie dalsza podróż autokarem do Inverness. Jak dotąd nie odkryłem jeszcze bardziej zatykającej widokami dech w mojej piersi drogi. Niezależnie czy jadę z Glasgow czy z Edynburga, podróż do mojego Inverness zapewnia mi zawsze tysiąc i jedno wspomnienie, które zostaną już ze mną na zawsze. W kilku z tych miejsc po drodze zaplanowałem na przyszłość wyprawy piesze, wycieczki rowerowe i biegi. Na szczęście życie jest długie i wiem, że uda mi się te plany zrealizować.

Inverness przywitało mnie dobrą pogodą i temperaturą na niezłym poziomie, zapowiadał się więc jutro przyjemny bieg. Nie zapuszczałem się na wielkie wędrówki, skoczyłem tylko na zakupy do sklepu aby przygotować sobie solidną porcję makaronu. Cieszy mnie w tym miejscu fakt, że zacząłem radzić sobie z garami, bo to w przypadku podróży opartych o hostele okazuje się ekonomicznym zbawieniem. Inna sprawa, że nie miałem też pojęcia gdzie w tym mieście zaserwowano by mi spaghetti.

Poranek przyniósł wspaniałą pogodę, ale jak doniósł mi facebook, w niedzielę także w Polsce pogoda była wyśmienita i odbyło się dzięki temu wiele urokliwych, wiosennych biegów. Mnie jednak interesowało tu i teraz. Musiałem zmienić hostel, gdyż w związku z imprezą nie udało mi się zarezerwować ciągłości w jednym. Pech jednak, że w drugom miejscu mogłem zameldować się dopiero od 14:00 co uniemożliwiłoby mi przygotowanie się do biegu. Na szczęście właściciel, znalazł rozwiązanie i mogłem skorzystać z innego obiektu aby przebrać się za biegacza, przygotować i zostawić swoje fanty. W międzyczasie skoczyłem jeszcze do biura zawodów, aby się wpisać i odebrać numer startowy. W tym miejscu zaczynał się już głęboki stres. Dobrze się przygotowałem – znam siebie, dlatego i rano i teraz odwiedziłem toaletę – to dość ważne – bo niepotrzebna strata czasu w biegu, albo inny nieprzewidywalny wypadek, mogły sporo mi namieszać. Na szczęście to przygotowanie okazało się słuszne i skuteczne.
Pogoda jest fantastyczna. Błękitne niebo i ciepłe słońce, po raz pierwszy pozwoliły mi, zmarzlakowi zrezygnować z kurtki. Co prawda chciałem wystąpić w koszulce regionalnej ekipy z Poznania, aby się ładnie pokazać na “obczyźnie”, ale się nie spisałem i ostatecznie postanowiłem na moją wypróbowaną czerń wyszczuplającą.

Start oraz metę biegu ulokowano w ośrodku sportowym Inveness Leisure przy Bught Park, gdzie w każdą sobotę odbywają się też zmagania Inverness Parkrun. Są tu sale sportowe boiska, baseny, siłownie, lodowisko i wiele innych sportowych atrakcji (mapa). Dziś zaś pomiędzy parkiem, a rzeką Ness usytuowano linię startu, na której pod szkockim błękitem nieba spotkało się dwa tysiące biegaczy. Jeszcze podtrzymywałem rozgrzewkę rozpoczętą przy zamku, biegając blisko uczestników biegu na 5k, ale godzina “W” mojego startu, wciągnęła mnie w tłum skoncentrowanych współbiegaczy naszego dystansu.

R e k l a m a

Czołówka wystartowała i powoli przesuwaliśmy się do linii startu. Przechodzimy z marszu do biegu i zaczyna się walka. Symboliczne ściśnięcie zegarka, by wystartować bieg zdarzeń i sekundnik rozpoczął swój wyścig, a moim zadanie było od teraz gonić go i utrzymać w zasięgu wzroku.

Ponieważ byłem w Inverness trzy razy, mniej więcej miałem zaplanowany bieg. Wiedziałem gdzie będą górki, że spokojny początek będzie krótki, bo zaraz zacznie się stopniowy podbieg i nie odpuści aż do połowy trasy. Niestety jako wadę odbieram fakt, że organizator nie zamieścił przekroju trasy, co bardzo przydaje się przy ustalaniu strategii. Musiałem więc polegać na swojej wiedzy, która okazała się mniej więcej poprawna. To małe “mniej” wprawiło mnie niestety w krąg przekleństw, gdy okazało się, że podbiegi są mocniejsze i jest ich więcej niż się spodziewałem. No cóż, teraz już nie było odwrotu i zdecydowałem nic nie zmieniać ciągnąc zaplanowanym tempem i kadencją mimo większego obciążenia. Wyszedłem z założenia, że jeśli wyrobię sobie zapas od początku, to końcówka i tak będzie z górki i ciężko będzie ten zapas przehulać.

Bieg zaczynał się na prawdę już od trzeciego kilometra i przez pięć kilometrów następującego po nim podbiegu pozwolił na przerzedzenie się stawki oraz wypracowanie bezpiecznego tempa biegu. Kadencję miałem podwyższoną na przewidywalnym poziomie 87 kroków na minutę. Wynikła ona naturalnie z dużego dystansu i organizm sam sobie ją dobrał do większego dziś stopnia obciążenia dla ochrony stawów.

Następne siedem i pół kilometra, to przeplatające się ze sobą podbiegi i zbiegi, by dopiero w piętnastym kilometrze całej trasy rozpocząć cztero-kilometrowy zbieg i zakończyć wisienką w dwu-kilometrowym lekkim podbiegu. Jak więc widać, realnie tylko 6 z 21 kilometrów udało się odpocząć w pełni, a planowałem, że luźna będzie cała druga połówka.
Na szczęście po drodze mieliśmy wsparcie. Po pierwsze, fantastyczni, liczni i entuzjastyczni wolontariusze, którzy cały czas wspierali okrzykami biegnących. Po drugie publiczność. I po trzecie wspaniałe odcinki pośród lokalnej przyrody. już w szóstym kilometrze, wbiegnięcie do lasu zapowiadało dłuższa zmianę krajobrazu i aż do dziewiątego kilometra nie mogłem oderwać wzroku od wyjątkowego, otaczającego mnie krajobrazu. Po drodze zdarzyło mi się nawet podbiec do pięknego drzewa, by choć przez chwilę mieć okazję je bliżej poznać, a potem tchnięty jego energią biegłem kilkadziesiąt metrów z uniesionymi rękami udając szybującego ptaka.

Po dziesiątym kilometrze dość mocno zamknąłem się w skorupie koncentracji i omijały mnie osiedlowe okolice, bez szczególnego zwracania uwagi na detale. Mocno skupiony na sobie, oddałem jedynie szczątkową uwagę kibicom i otoczeniu. Kilometr czternasty to rozczarowanie, bo przecież miało być z górki i to już dawno temu. Na szczęście dość szybko podbiegi się skończyły i nastał czas na odpoczynek. Na całej trasie zarejestrowałem tylko dwa incydenty. Jedno omdlenie i jeden upadek na ziemię, który skończył się koniecznością opatrzenia rany. Przy trasie zauważyłem też odpadającą dziewczynę, wróciłem do niej, aby życzyć powodzenia i tchnąć nadzieją na szybki koniec biegu, co podziałało.
Na cztery kilometry przed metą przed oczami pojawiła się biała mgła. Byłem lekko otępiały, ale nie obawiałem się tego stanu, gdyż ciało pozostało jeszcze w pełni władne, a równe tempo i kadencja pozwalały skierować zasoby na uspokojenie i walkę z przypadłością. Skoncentrowałem się więc i biegłem dalej mimo, że odlot ten utrzymał się prawie do samej mety.
Nie przygotowałem się w temacie gdzie dokładnie meta powinna się znajdować, więc obserwowałem zegarek by zaplanować finisz. 21k zbliżało się nieubłaganie, już 200m do mety, ale nic nie wskazuje aby była ona w zasięgu wzroku. Jak pantera szykowałem się do sprintu, ale rozsądek nakazał trzymać się z dala od kłopotów i jeszcze nie przyspieszać. Z asfaltu zbiegliśmy na ziemną wąską ścieżkę, dookoła zielonego od pięknej trawy boiska. Zza drzewek wyłonił się stadion lekkoatletyczny i od razu przypomniałem sobie o zdjęciach z zeszłorocznej edycji imprezy, że to właśnie tu był finisz. Szybko skalkulowałem odległości. Do pokonania prosta, łuk i kawałek drugiej prostej. Ile to będzie w metrach? Nie ważne, nie wiem ile mam zapasu siły na finisz, ale od łuku zaczynam przyspieszać. Zrównałem więc kadencję, wybrałem sobie tor po zewnętrznej, od poprzedzających mnie biegaczy i wystartowałem od wyciągnięcia kroku. Szło mi świetnie, więc po stopniowym dojściu do dobrej kadencji, przeniosłem środek ciężkości i przeszedłem do sprintu.

Nie niosły mnie jeszcze emocje, tylko cichy spokój w realizacji zadania. Bieg był coraz lżejszy, rozpędzałem się sukcesywnie. Niestety zaskoczyła mnie bliskość mety, usytuowanej krótko po wyjściu z prostej. Zdałem sobie sprawę, że zbyt późno wystartowałem do sprintu. Oparłem się o barierki, złapałem kilka głębokich oddechów. Poszedłem odebrać medal i koszulkę. Czekał też poczęstunek, banan, świetny baton i woda mineralna. Usiadłem na bieżni i powoli kończyłem bieg w swojej głowie. Byłem tu sam, więc nie było z kim wymienić się wrażeniami. Jedynie krótkie spotkanie spojrzeń z inną biegaczką, które podsumowało uśmiechem stopień naszego zmęczenia. Po chwili odpoczynku, wykonałem odrobinę ćwiczeń rozciągających, niestety stawy i ogólne zmęczenie nie pozwoliło mi na zbyt głębokie ruchy. Wstałem, założyłem zwycięską koszulkę i powoli opuściłem stadion. Dopiero za ośrodkiem sportowym, nabyłem potrzebę cieszenia się z dzisiejszych wydarzeń. Niestety oba telefony miały rozładowane baterie i nie miałem jak podzielić się moimi emocjami. Myślę, że to spowodowało, iż radość i sama świadomość zwycięstwa narastała we mnie powoli. Tak naprawdę dopiero po powrocie do hostelu i wypiciu kawy przy otwartym oknie, zaczynałem odczuwać dumę. Była ona jednak mocno stłumiona, bardziej było to zadowolenie z wykonania zadania. Zdaje mi się, że te pierwsze, największe emocje do wybuchu potrzebują iskry. Radość przeżywana w samotności nie ma takiego ujścia jak winna mieć, potrzebujemy znajomych, bliskich by razem z nimi celebrować i wymieniać się wrażeniami, oraz emocjami. Wspólne świętowanie pobudza do większej ekspresji, a ona z kolei szybciej rozładowuje zmęczenie, czy frustrację spowodowaną drobnymi rozczarowaniami. W samotności przemyślenia są zdecydowanie głębsze, powiedzmy bardziej “wartościowe”, ale myślę że tak naprawdę nie są one nam teraz potrzebne. Spontaniczna radość, powinna zrównoważyć stres poranku, wysiłek samego biegu i zmęczenie po nim. Odkryłem więc, że moment po samym biegu to też sfera nad którą muszę popracować. Łatwiej gdy biegnie się u “siebie”, ale często będę biegał sam i muszę wymyślić, jak uniknąć “myślenia”, a zająć się radością.

R e k l a m a

Do pełnego uświadomienia sobie sukcesu potrzebowałem paru godzin, nawet gdy robiłem sobie pierwsze fotki z medalem po naładowaniu telefonu, mój umysł jeszcze gdzieś tam biegł przez las…
Na pewno przyczyna tego spokoju była złożona z drobiazgów, które wyróżniały ten bieg od innych. Moja głowa od dawna szykowała się na tą potyczkę i w zasadzie przyjechałem tu “po swoje”, by odzyskać odebrane mi Inverness. To się stało. Byłem dobrze przygotowany, pewny siebie i mając wsparcie przed biegiem i zestaw dobrych porad, tylko jakiś zły chochlik, mógł pokrzyżować mi plany. Jednak chochliki stwierdziły, że nie ma co dziś ze mną zadzierać, albo zwyczajnie zajęte były psuciem pogody anglikom. Tak naprawdę dopiero dobę później podsumowałem bieg, ścisnąwszy medal dotarło do mnie w pełni, że to mój pierwszy półmaraton i udał mi się on naprawdę dobrze.

Zmęczenie nie odpuszczało przez tydzień, ciało naprawdę dostało w kość. Stawy, mięśnie i przede wszystkim pięta, utrudniały chodzenie, ale skoro już byłem w moim Inverness, nie mogłem leżeć w łóżku i marudzić jaki to obolały i cierpiący jestem. Zamiast tego starałem się odwiedzać jak najwięcej ulubionych miejsc i docierać w nowe. Inverness to naprawdę wspaniałe miejsce dla ludzi, którzy pragną wypocząć. Świetne powietrze doskonale relaksuje, ale też wspomaga jakość biegu, czy długich spacerów. Małe zanieczyszczenie, dużo tlenu, lekkie zasolenie wspaniale podnosi wydolność ruchową, a spędzenie czasu na powietrzu przychodzi z dużą łatwością z racji wielu lokalnych i okolicznych atrakcji. Bieganie wzdłuż kanału Kaledońskiego, czy rzeki Ness, sąsiadujące pola czy lasy, nawet bliskość szlaków do biegów górskich czy wypraw rowerowych. To wszystko zachęca mnie do powrotów w to miejsce, co na pewno będę robił jeszcze wielokrotnie. Zachęcam też do tego i Was.

R e k l a m a

W tym miejscu można już podsumować technicznie sam bieg. Planowałem ukończyć go w czasie 2:45:00, a Polar Flow przy założeniu pełnego 3-miesięcznego treningu przewidywał 2:29:00. W rzeczywistości, pomiar z czipu dał wynik 2:34:58. Dotarłem do końca z pozycją 1847 na całkowitą liczbę 2007 klasyfikowanych biegaczy. Udało mi się wyprzedzić dziewięciu kolegów w kategorii M40, a przed samą metą, sprint przesunął mnie o trzy pozycje w klasyfikacji wyżej.

Jak widać na wykresie, udało mi się utrzymać w czwartej strefie tętna w 99% biegu. Tylko cztery minuty serce biło mi wolniej i zaledwie 6 sekund szybciej. Równa jak zawsze kadencja utrzymała się na średniej z biegu 86 kroków na minutę, przy subtelnie krótszym kroku w pierwszej połowie biegu, a w drugiej, szczególnie na zbiegach, krok mocno wydłużyłem co łącznie zbliżyło mnie do mojej naturalnej liczby 85. Bieg utrzymałem w średnim tempie 07:16 min/km, przy czym 54% to tempo zaplanowane, 9% wolniej i 37% szybciej od założeń. Maksymalna prędkość w sprincie na mecie 18,8 km/h, a średnia prędkość 8,26 km/h przy planowanej założeniem równej lub wyższej niż 7,7 km/h. Łącznie przebiegłem 21,3 km co jest jak dotąd moim najlepszym, życiowym wynikiem i raczej nie prędko zabiorę się za jego poprawę.
Index biegowy, podbiłem do najwyższego w mojej historii poziomu 44.
Łącznie w niedzielę spaliłem aktywnie 6017 kcal, w ciągu całego dnia pozostawałem przy tym aktywny fizycznie przez 9 godzin i 29 minut. Cała doba to 44015 kroków, co przełożyło się na dystans 42.9 km. Był więc to najaktywniejszy dzień w rejestrze Polara – wykonałem 508% założonej normy dobowego ruchu.

Co dalej? jeszcze przed wyjazdem podjąłem decyzję, że jeśli się szybko zregeneruję to pomyślę o udziale w poznańskim półmaratonie PKO w kwietniu. Minął już tydzień i wiem, że będzie to możliwie. A więc – do zobaczenia w Poznaniu, a może kiedyś w Inverness?

www.facebook.com/InvernessHalfMarathon/
www.instagram.com/invernesshalfmarathon/
#runinverness #invernesshalfmarathon

R e k l a m a

autor: Adrian Diego Stan

Redaktor
Miłośnik fotografii, zabytkowych aparatów, motocykli i Szkocji
Sporty: bieg, rower, spacer, rolki, siłownia, wędrowanie
Lokalizacja: Poznań | Polska

FacebooktwitterpinterestlinkedintumblrmailFacebooktwitterpinterestlinkedintumblrmail


3 komentarze do “1/2 Marathon Inverness – Szkocja

Leave a Reply