17 maj

moje pierwsze 100km

Od dawna się na to zanosiło. Mimo, że moje rowerowe podboje zwykle kręciły się tak do maks 60km, to coraz częstsza rowerowa aktywność zdecydowanie pobudzała mój apetyt. Większość tras które robiłem, prowadziły przez ścieżki leśne, a nawet formy przełaju. Z oczywistych względów taki teren obciąża bardziej, a więc nie da się precyzyjnie osiągnąć maksymalnego, realnego zasięgu.
Mimo wszystko patrząc na wyniki kilku kolegów (pozdrawiam) – głód poznania tej tajemnicy stawał się coraz wyraźniejszy. W kwietniu atak i ciekawa trasa w dużej części po asfalcie pozwoliła mi przesunąć granicę na 71km. Ciągle jednak czułem, że to nie to, że jeszcze gdzieś dalej jest moje miejsce. Koledzy sięgają daleko za setkę, a ja czułem że te trzy cyferki są i dla mnie osiągalne. Pytanie tylko kiedy się za to zabrać.

Jak pies do jeża podchodziłem też z kolejnym tematem. Jest bowiem sobie na facebooku taka grupa zakręconych ludków, którzy co piątek wieczorem spotykają się by wspólnie pojeździć na rowerach. Od dawna już klikałem sobie ich wydarzenia, że jestem zainteresowany i żywo byłem, ale ciągle coś. A to zabrakło czasu, a to wiary w siebie, a to śmiałości, a to mocy, a to wiedzy jakie mam możliwości. No i tak przebierałem nóżkami i przebierałem i w końcu w zeszły piątek zebrałem się na odwagę i pojechałem na spotkanie.
Z racji, że planowana na piątek trasa prowadziła do Kórnika, wiedziałem że to jakieś 60km, a ponieważ już mam za sobą 71km i nie bolało miałem pewność, że nie dam ciała. Oczywiście martwiłem się czy nadążę za nimi, w końcu non stop śmigają, nie mają rowerów wolniejszych od mojego i w ogóle wyglądają na tych zdjęciach tak bardzo PRO. No ale co tam – raz człowiekowi śmierć (kozy szkoda). Pojechałem.

Zanim to jednak nastąpiło jeszcze przed wyjściem z domu na szybko wstawiłem nowe korby, na które udało mi się wyasygnować środki. Co prawda bez szaleństw i są to standardowe Shimano, ale razem z nowym, również shimanowskim suportem stanowią niezłą parę i z doświadczenia wiem, że nie zajadę ich szybciej niż za dwa lata. Co prawda są na kwadrat, a technologia poszła już lata świetlne do przodu, ale mnie to nie zraża. Czekają mnie następne wydatki, więc tu akurat nie ma miejsca na szaleństwo. Zresztą wszystkie przeróbki będą w zasadzie budżetowe. Niestety dalsze prace wstrzymałem aż do sprzedania zielonego w którym mam zamrożone środki. Niby “nowy” rower, ale tak jak pisałem roboty będzie sporo.
Wrzuciłem już drugi kosz na bidon, ale na moje wyprawy 1,5L to nadal za mało i muszę zastanowić się gdzie dorzucić jeszcze miejsce na ciecz. Na razie wygrzebałem plecak z camelbagiem i wkrótce sprawdzę czy będzie OK. Tym czasem powyższe przeróbki wyglądaj atak

R e k l a m a

Po skończeniu roboty umyłem się, przebrałem i ruszyłem na Maltę gdzie miało miejsce umówione spotkanie.
Z daleka już ich dostrzegłem, ubranych w jednolite niebiesko zielone stroje wyglądają onieśmielająco, ale jednocześnie zestawienie barw przywodzi pozytywne emocje. Pierwsze przywitanie, wspólne zdjęcia i nie ma czasu na zastanawianie się co teraz. Siadamy na rowery i ruszamy w drogę do Kórnika. Pierwsze rozmowy w drodze, kolejne osoby dopytują się jak się czuję, czy mi tempo odpowiada, jak się z nimi jedzie… Naprawdę dobrze mi się jechało. Tempo dla mnie komfortowe, gdyż na co dzień jadę znacznie szybciej, ale dzięki temu jazda nie jest obciążeniem i jest czas by rozglądać się na boki. A było na co, bo zaproponowana trasa okazała się bardzo przyjemna. Raz ze względu na oddalenie od nasilonego ruchu, a dwa – z powodu widoków. Równe tempo, z jedynie kosmetycznymi przerwami w drodze sprawiało dużą radość.

Wiecie jak to jest jak się samemu wpada w dobrze zgraną paczkę. Taka niepewność i nieśmiałość. Mimo to przyjęto mnie naprawdę z otwartymi ramionami i mimo, że jeszcze nie rozwinąłem swoich skrzydeł towarzyskości, czułem się swobodnie i bez skrępowania. Dotarliśmy do Zamku w Kórniku i tu nastąpił dłuższy popas, poprzedzony “sesją” zdjęciową.

R e k l a m a

Powoli słońce zachodzi, ubieramy się cieplej, zapalamy lampki i ruszamy w drogę powrotną. Małe przygody spowodowały drobne przerwy, ale tempo utrzymało się na dobrym poziomie. Mimo to część grupy musiała przyspieszyć by dotrzeć do domu bez zmiany kartki w kalendarzu. Zostałem w drugiej grupie, zgodnie z moim zwyczajem, że zawsze zostaję z wolniejszymi. Tak oto dotarliśmy na Starołękę gdzie wraz z jednym z kolegów odłączyliśmy się i ruszyliśmy we wspólną drogę na Winogrady. Poprowadził mnie nowym odcinkiem Wartostrady po jej zachodniej stronie i omijając cytadelę dotarliśmy na os.Wichrowe Wzgórze. Na liczniku 67km i coś z tak pięknie rozpoczętą nocą trzeba zrobić. W nogach zostało jeszcze trochę mocy, na wszelki wypadek zasiliłem się BCAA, bo wiedziałem że zamierzam “przesadzić” i wrzuciłem też na “ruszt” żelusia, którego przytargałem jeszcze z półmaratonu PKO. Cel stówka, albo mniej jeśli sił zabraknie.

Na początek zabrałem się za dojechanie do kampusu na Morasko. Lubię to miejsce i tu chciałem podjąć decyzję co dalej. Objechałem więc os. Jana III Sobieskiego, Podolany i wyleciałem na Lutycką by zjechać nad Rusałkę. Dalej trasą rowerową znów do Lutyckiej i po objechaniu Woli wbiłem na Dąbrowskiego. Na liczniku dopiero 82km a kończy mi się repertuar celów. Uderzyłem więc na Ogrody, stamtąd do Stadionu Lecha, w dół do Areny (90km). Dalej rondo Capoeira, Stary Rynek, Cytadela i już można kierować się do domu. Zabrakło jeszcze jednego kilometra więc dorobiłem go w Parku Sołackim.
I co? No mam stówkę! Niespodzianka też taka, że przy okazji narobiłem znacznie więcej zamieszania poprawiając prawie wszystkie personalne rekordy.

Podsumowując

Nowe korby sprawdziły się dobrze, ale coś jeszcze puka nadal. Doszedłem do wniosku, że najpewniej piasta, ale niedługo zmieniam koła, więc nie martwię się tym nadto. Ładnie się ułożyły, muszę więc je dokręcić aby nie wybijały niepotrzebnych luzów. Dwa bidony to za mało – musiałem “zatankować” do pełna po drodze mimo, że temperatura nie była wysoka.

Ekipa “Bez Spiny” Rekreacyjna Grupa Rowerowa okazała się fantastyczna i zdecydowanie częściej będę z nimi jeździł. Co prawda niektóre ich trasy są dłuższe niż 100km – myślę, że takie odłożę na później. Wybrali super trasę, w fajnym tempie i pozbawili mnie kompleksów. Jeśli zastanawiacie się co zrobić z piątkowym wieczorem to polecam z nimi na rower.

Stówka zaliczona. To zaspokoiło na razie mój apetyt. Teraz pośmigam na mniejszych dystansach, aby te większe wchodziły z miłą łatwością.

Batavus nie zawiódł. Myślę, że spędzimy ze sobą więcej czasu. Na nowych korbach dociągnąłem do 49km/h maksymalnej prędkości, a z nową piastą myślę, że dobiję do 50km/h. Na płaskim też szybkość mi się zwiększyła, a z dodatkowymi małymi trybami i ta prędkość na pewno się zwiększy. Na chwilę obecną przyspieszyłem na krótkim odcinku do 40km/h bez wstawania z siodełka. Najważniejsze – nie boli mnie kręgosłup, bo pozycja ciała i długość samej ramy dobrze ze mną grają. Navajo jest więc już moim przyjacielem.

R e k l a m a

autor: Adrian Diego Stan

Redaktor
Miłośnik fotografii, zabytkowych aparatów, motocykli i Szkocji
Sporty: bieg, rower, spacer, rolki, siłownia, wędrowanie
Lokalizacja: Poznań | Polska

FacebooktwitterpinterestlinkedintumblrmailFacebooktwitterpinterestlinkedintumblrmail


4 komentarze do “moje pierwsze 100km

    1. Dziękuję, ma jeszcze jedną sygnaturę na ramie – ale to pokażę kiedyś indziej 🙂 I dziękuję za uznanie, miło mi 🙂

  1. Super dystans. Nie chcesz ze mną jechać na Wisla1200?. Ja w ramach przygotowań na razie zrobiłem max. 50 km.
    W kwestii picia, to jeszcze nie przetestowałem, ale zakupiłem w decathlonie bidon o pojemności 950 ml. Zawsze to kilka kropelek paliwa więcej ;).

    1. Mam taką tubę isostara, ale wydaje się wielgachna i w koszyk jeszcze jej nie mierzyłem, ale gdybym ją wrzucił do plecaka albo jakoś zamocował do bagażnika – to może nawet byłoby spoko – dzięki – to może być dobry trop.
      Co to ta Wisła1200?

Leave a Reply